- Jutro wracam do Polski.
- Ale już na pewno?
- Tak. To informacja z mojej firmy ubezpieczeniowej.
- Ech… A mogłem zrobić taki biznes. Wystarczyło zacząć przyjmować zakłady, kiedy w końcu polecisz do Polski, i dzisiaj byłbym bogaty…
To fragment rozmowy z moim lekarzem z Pietropawłowska Kamczackiego tuż po tym, jak dowiedziałam się, kiedy wrócę do Polski, gdzie będę mogła kontynuować leczenie złamanej nogi. Od tego dnia minął właśnie rok. Nigdy nie sądziłam, bo chyba nikt nie ma takich założeń, że częścią jednej z moich podróży stanie się pobyt w szpitalu, a potem powrót do Polski z nogą w gipsie i bez kul, które zostawiłam, bo były pożyczone z niewielkiego szpitala.
Władimir miał być przedstawicielem miejscowej firmy ubezpieczeniowej, z którego pomocy skorzystał mój ubezpieczyciel. Nie wiem, czy takie są zasady działalności w Rosji, czy tak było łatwiej z perspektywy polskiej firmy. W każdym razie Władimir pojawił się w szpitalu, żeby zająć się przedłużeniem mojej wizy. A o tym, w jaki sposób Władimir został zaangażowany w „mój przypadek”, dowiedziałam się w drodze na lotnisko:
- Jestem drifterem i ogólnie mam dużo do czynienia z samochodami. Mamy w Rosji trochę drifterów, którzy się znają i czasem spotykają, żeby podriftowąć. Kilka dni temu odezwał się do mnie znajomy drifter z Moskwy: ‘Słuchaj, jesteś jedyną osobą, jaką znam na Kamczatce, a musimy pomóc jakiejś cudzoziemce, bo jest w szpitalu i trzeba przedłużyć jej wizę. Czy mógłbyś mi pomóc?’. Oczywiście się zgodziłem. Nie wiedziałem, czy w ogóle mówisz po rosyjsku, a że ja nie mówię po angielsku, to od razu spytałem koleżankę, czy mogłaby mi pomóc, gdybym nie był w stanie się z Tobą porozumieć. Jak tu przyszedłem, to ulżyło mi, że jednak nie będzie z tym problemu”.
KAMCZATKA JESZCZE NA DWÓCH NOGACH
Władimir pojawił się w szpitalu w momencie, kiedy formalnie przebywałam na terytorium Rosji nielegalnie, bo moja wiza straciła ważność w nocy. Zwykle nie oddaję obcym swojego paszportu, ale tym razem nie miałam dużego wyboru, bo deportacja do Polski nie była szczytem moich marzeń, choć wtedy na pewno szybciej wróciłabym do kraju ;). Dlatego przekazałam paszport i jego ksero Władimirowi, który udał się do miejscowych służb migracyjnych, żeby zająć się wszystkimi formalnościami.
W międzyczasie na sali pojawił się mój lekarz, któremu oczywiście przyznałam się, że aktualnie nie mam ani paszportu, ani wizy.
- O! To możemy cię deportować.
- To niech pan dzwoni po policję.
- Policję? A po co? Zaraz zadzwoni się po jakiegoś rybaka, wsadzi cię na łódkę i wyrzuci z kraju.
Żeby przedłużyć moją wizę, Władimir musiał wziąć wolny dzień w pracy. Zrobiło mu się przykro, że przyjechałam z tak daleka i spędzam urlop w szpitalu. Kiedy więc wrócił po kilku godzinach z moim paszportem i nową wizą, poza owocami i sokami przyniósł parę pamiątek, które jego zdaniem powinnam zabrać z Kamczatki, a których nie byłam w stanie kupić sobie sama.
Dzień później miałam wracać do Polski i to Władimir okazał się być moją eskortą na lotnisko. Po drodze mijaliśmy bardzo znany pomnik, który widziałam na początku swojego pobytu na Kamczatce. Władimir spytał, czy nie chciałabym zdjęcia z tym pomnikiem. Pogoda tego dnia była znacznie lepsza niż pierwszego, bo choć wprawdzie nie świeciło słońce, to również nie padał deszcz, więc oczywiście skorzystałam z jego propozycji. Niektórzy myśleli potem, że zdjęcie to efekt zabawy Photoshopem, bo nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoliłby mi chyba chodzić na trzech nogach po okolicy – za duże ryzyko, że znowu coś sobie uszkodzę ;).
ZDJĘCIE POD POMNIKIEM "TU ZACZYNA SIĘ ROSJA"
TO OBOWIĄZKOWY PUNKT PROGRAMU, NAWET ZE ZŁAMANĄ NOGĄ
Od przylotu na Kamczatkę wiedziałam, że na lotnisku w Pietropawłowsku nie ma rękawów i szczerze mówiąc, zastanawiałam się, jak dostanę się na pokład samolotu. Myślałam, że może będę musiała skakać stopień po stopniu, ale okazało się, że istnieje cudowny wynalazek nazywany ambuloliftem. Pan, który odpowiadał za „dostarczenie” mnie na pokład samolotu, wwiózł mnie na wózku do pojazdu, który podjechał do samolotu, a następnie za sprawą urządzenia przypominającego windę znalazłam się na odpowiedniej wysokości. Oczywiście nie było mowy, żebym sama „doskoczyła” na swoje miejsce (chyba zbyt duże ryzyko kolejnych uszkodzeń). Pan stwierdził, że zdecydowanie powinnam skorzystać z jego wsparcia, co też uczyniłam.
Kule pożyczyłam z niedużego szpitala w niewielkiej miejscowości i był to drugi komplet po tym, jak pośliznęłam się na otrzymanej wcześniej „łysej” kuli, przez co miałam do wyboru stanąć na złamanej nodze albo upaść. Lekarzowi, któremu zrobiło się mnie żal na wieść o tym poślizgu i który jakimś cudem znalazł ten drugi komplet, obiecałam, że zostawię je w szpitalu w Pietropawłowsku. Dlatego w samolocie byłam pozbawiona kul. A spacer do toalety oznaczał skakanie na jednej nodze. W sumie to może dobrze, że zaczęłam ją ćwiczyć już wtedy, bo nosiła mnie przez prawie pięć miesięcy ;). O ile stewardessy wierzyły mi, że sobie z tym poradzę, nie uszkadzając się przy tym jeszcze bardziej, o tyle stewardzi byli zdecydowanie bardziej asertywni i gdy tylko widzieli mnie skaczącą do lub z toalety, to nie pozwalali mi skakać samej, tylko oferowali pomoc.
Po lądowaniu w Moskwie, zrozumiałam, jak to jest być paczką (choć może w sumie nie do końca, bo z paczkami się raczej nie rozmawia ;)). W samolocie zjawił się pan, który miał ‘dostarczyć’ mnie do innego terminalu na samolot do Warszawy Pokwitował, że odebrał mnie z samolotu, po czym przetransportował w odpowiednie miejsce. Pracę ułatwiały mu specjalne alerty, które pokazał mi, jak już czekaliśmy pod odpowiednią bramką. Dostał informację, że samolot, którym miałam wrócić do Polski, właśnie podchodzi do lądowania, że za 30 minut zacznie przyjmować pasażerów na pokład, a potem że właśnie zaczyna się wpuszczanie pasażerów. Kiedy nadeszła już ta chwila „paczka” została wstawiona do samolotu, a kurier otrzymał pokwitowanie, że ją dostarczył. W Warszawie nie było już tak sprawnie, bo lotnisko nie otrzymało informacji, że w samolocie będzie pasażer potrzebujący specjalnej asysty (zakładam, że za informację na tym odcinku odpowiadał już mój ubezpieczyciel, a nie rosyjski pośrednik i widocznie poinformowanie lotniska było zbyt trudne ;)). Szef personelu pokładowego i kapitan nie mogą opuścić samolotu, dopóki nie wysiądzie ostatni pasażer, więc niestety musieli poczekać ze mną na transport. W międzyczasie zaczęli mnie namawiać, żebym poleciała z nimi do Monachium, bo taki lot mieli jeszcze w planach tego dnia, ale pomysł upadł, bo niestety lecieli innym samolotem, więc z tego i tak musiałabym się w jakiś sposób wydostać ;).
W WARSZAWIE W KOŃCU ZNALAZŁ SIĘ WÓZEK
Powrót ze specjalną asystą miał w sumie swój urok, bo nie musiałam dźwigać swojego plecaka. Nie mówiąc już o tym, że nie musiałam zastanawiać się, czy na pewno zdążę na swoją przesiadkę i stać w długiej kolejce do odprawy paszportowej ;). Choć po chwili zastanowienia, chyba jednak wolę wychodzić z samolotu o własnych siłach, a tamtą podróż traktuję raczej jak ciekawe doświadczenie ;).