„Jeszcze dwa takie wyjazdy i żaden ubezpieczyciel nie będzie chciał cię ubezpieczyć" - to reakcja mojego taty na informację, że będę musiała skorzystać z brazylijskiej służby zdrowia. Od pobytu na Kamczatce jestem znana z zamiłowania do lokalnych szpitali, a w Belem miałam okazję odwiedzić brazylijski...
NABRZEŻE W BELEM
Tym razem jednak ze znacznie bardziej błahych powodów - duszącego kaszlu, z którym nie uporało się całe opakowanie gripeksu. Z kaszlem, nawet tym duszącym, potrafię żyć, ale nie bardzo wyobrażałam sobie nurkowanie z taką przypadłością. A że w trakcie pobytu w Brazylii chciałam też zobaczyć życie podwodne, to nie bardzo miałam wyjście ;). Uzbrojona w zrzuty z translatora z informacjami, że skierował mnie tu mój ubezpieczyciel i opisem moich dolegliwości udałam się do pobliskiego szpitala. Na miejscu okazało się, że tłumaczenie na portugalski się przyda, bo nikt nie mówił tam po angielsku ani po hiszpańsku. Wywiad przeprowadziła ze mną najpierw pielęgniarka, która częściowo po portugalsku, a częściowo na migi wypytała mnie o dolegliwości. Przy okazji zmierzyła mi ciśnienie i z radością stwierdziła, że jest normalne. Mnie to akurat nie zdziwiło, choć w sumie rzadko miewam aż tak wysokie ;).
KATEDRA
Potem do gabinetu zaprosił mnie lekarz, który nie musiał mnie pytać o objawy, bo przywitałam się atakiem gruźliczego kaszlu. Lekarz nie osłuchał mnie ani nie zajrzał mi do gardła, bo widocznie uznał, że jest w stanie postawić diagnozę, bazując na słuchu. Nie zdziwił się też w ogóle, że lek, który przyjmowałam wcześniej, okazał się nieskuteczny. Po krótkiej wizycie, uzbrojona w informacje, jakie leki mam kupić i jak je stosować, udałam się do gabinetu zabiegowego, w którym pielęgniarki zrobiły mi inhalację i zastrzyk. Pielęgniarki kilka razy pytały, czy wszystko ok, a w drodze do wyjścia spotkałam jeszcze raz lekarza, który uścisnął mi rękę i poklepał po ramieniu.
Zakup leków nie okazał się niestety zbyt prosty. Syrop dostałam wprawdzie od razu, ale tabletek nie udało mi się znaleźć w żadnej z odwiedzonych aptek. W trzeciej zaproponowano mi zamiennik. Okazało się jednak, że zamiennik nie jest wcale zamiennikiem, bo dostałam zupełnie inny lek (oczywiście przeanalizowałam ulotki, żeby sprawdzić, co dostałam ). Dlatego uznałam, że po prostu poproszę o lek z tą samą substancją czynną i tym razem się udało. A ja w międzyczasie nauczyłam się wychwytywać z ulotek kluczowe informacje o lekach, choć oczywiście weryfikowałam je potem z pomocą wujka Google’a ;). Żeby zwiększyć swoje szanse na szybki powrót do zdrowia, dokupiłam jeszcze specyfik, który pomógł mi przy wcześniejszych tego typu dolegliwościach. Znowu Google pomógł w znalezieniu odpowiedniej substancji czynnej.
ULICZNY STRAGAN Z JEDZENIEM
Początek naszej wizyty w Belem, przynajmniej dla mnie, upłynął zatem pod hasłem konieczności skorzystania z pomocy lekarza, ale to nie był nasz główny cel nawet przez moment. Pierwsze spostrzeżenie ze spacerów po mieście, to bardzo dużo zieleni, którą można znaleźć nie tylko w miejscowym ogrodzie botanicznym, ale też w licznych parkach. Miasto zdecydowanie odżywało wieczorami, gdy na ulicach rozstawiały się budy, w których można było zjeść miejscową odmianę hamburgera lub hot doga (serwowane w trochę innych bułkach niż w Polsce i z surówką z kapusty przypominającą Coleslaw). Najbardziej znane i polecane przez wiele przewodników miejsce w miejscie to Estacao das Docas. Zagłębie restauracji, w którym wieczorami gromadzą się mieszkańców Belem, to nic innego jak odnowione stare hale magazynowe. Miejsce raczej niezbyt interesujące i dość drogie, ale można je odwiedzić, żeby spróbować któregoś z miejscowych piw (oczywiście wyjątkowo drogich, nawet jak na Brazylię ;)). Przy okazji można posłuchać muzyki na żywo – granej przez artystę znajdującego się na poruszającej się platformie.
ESTACAO DAS DOCAS
OBOWIĄZKOWY PUNKT PROGRAMU W BELEM - LOKALNE PIWO
Mnie w Belem najbardziej spodobały się targ i starówka. Na targu można było zjeść i kupić praktycznie wszystko – od owoców i warzyw, przez ubrania i buty, zapachowe pamiątki po cachaçę, czyli chyba najbardziej znany brazylijski alkohol. Koleżanka pokazała mi kiedyś, jak należy pić wódkę. Chodzi o to, żeby jej nie połykać, tylko pozwolić jej roztańczyć się na języku. My znaleźliśmy taką cachaçę, która tańczyła nawet mimo szybkiego jej połknięcia. Za te osobliwe wrażenia odpowiada zioło nazywane w Brazylii "jambu", a po angielsku na przykład "electric daisy". Aga z Adamem kupili nawet butelkę. Zakładałam, że wystarczy im na długo, nawet jeśli będą częstowali wszystkich gości. Okazało się jednak, że tańcząca cachaca cieszy się sporym powodzeniem ;).
DUUUŻY WYBÓR CACHACY
I TA TAŃCZĄCA NA JĘZYKU...
Drugie takie miejsce to stare miasto w pobliżu portu rybackiego, które bardzo przypomina kubańskie miasta. Pewnie dlatego, że tamtejsze budynki powstawały w tym samym czasie. A prawdziwym koszmarem były znajdujące się w pobliżu sklepy, w których można było kupić tylko napoje i słodycze. Półki od podłogi do sufitu dosłownie wypchane różnego rodzaju cukierkami, czekoladkami, piankami itd. Przerażający widok, zwłaszcza jeśli nie jest się aż takim fanem słodyczy…
MORZE SŁODYCZY
STARÓWKA
PONIŻEJ WIĘCEJ ZDJĘĆ Z BELEM
TARG:
BUDYNKI I PORT: